snąłem na oczy i ruszyłem w górę ścieżką, pnącą się po skałach na północnym brzegu stawu. Przecinałem żleby, świeżą wodą deszczową huczące, szedłem popod zawieszonemi nad głową turniami, mając prawie ciągle tuż pod stopami zmąconą powierzchnię jeziora, przebłyskującą za każdym krokiem niżej pomiędzy gałęzie uczepionych na pionowej skale świerków. Czasem miałem wrażenie, że idę po galerji, jak balkon, w wysokości jakichś dwustu metrów nad wodą wysuniętej, to znowu wchodziłem na małe pólka piargu, pomiędzy czarne i w tył cofające się skały wciśnięte.
W miejscach zakrytych i na załomach skał czekał na mnie wiatr. Spotykałem się z nim, jak z czatującym wrogiem; napadał na mnie nagle, znienacka i z całą dziką zawziętą potęgą targał za płaszcz nad przepaścią, uderzał w twarz i w piersi, rzucał się zmiennym, niespodziewanym ciężarem na wyładowany worek na plecach i trzeba było mocno nogi rozstawiać, chylić się i całe ostrze czekanu wbijać w skalisty grunt, aby podołać jego naporowi i nie zlecieć tam w dół, gdzie z rykiem a chichotem przewalał się po odartych wierzchołkach drzew ku zamglonej toni wody.
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.