Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

Stefano, kupiłem fig nieco dojrzałych i grono winne o jagodach złotych jak słońce, a tak obfite, że w dłoni rozwartej zmieścić mi się nie mogło i opadało między palce toczonemi z bursztynu perłami.
To było moje śniadanie. Strach mnie przejmował na myśl, że aby się posilić, trzebaby teraz wejść pod dach, do dusznej izby i mówić z uśmiechniętym, wypomadowanym służącym we fraku...
Minąłem miasteczko i ruszyłem prosto w stronę na fort zamienionej Certozy, na drugi brzeg morski. Zalśniła mi znowu w oczy szafirowa zatoka z kilkoma suwającemi się po niej sennemi łodziami w stronie Marina Piccola, co widniała w dole, poza ruinami zamku na Castiglione... Droga pode mną była biała, zapylona; tu i ówdzie z małych ogródków przed domami strzelały wśród szarych oliwek mięsiste, kolczate liście agaw i opuncji. Zeszedłem na ścieżkę jakąś, ledwie znaczną miejscami, co wiła się po krawędzi skał tuż ponad morzem, rozlanem tam nizko w dole cichą płaszczyzną.
Sam byłem zupełnie. Cząbry spalone w słońcu pachniały i kępki pożółkłej, rzadkiej trawy o ostrej woni macierzanki. Wlokłem się tak