Mithry, poświęcony bogu słońca niezwyciężonemu...
Wilgotny, głuchy cień pod kamiennem sklepieniem, na gruzach rozsypanych filarów... Stopni znać jeszcze kilka, po których się ongi pono ku tronowi jasnego boga wstępowało, co przybył ze Wschodu i stał tutaj promienną twarzą ku wschodzącemu słońcu zwrócony, patrząc na morze srebrne i błękitne i na majaczący brzeg sorrentyńskiego półwyspu w oddali. Ziela nieco bujnego rosło u wejścia do groty: liść jakiś akantowy i zeschłe, szeleszczące w powiewie badyle.
Rzuciłem się tutaj na wilgotną ziemię, korzystając z cienia i chłodu i leżałem tak długo — z oczyma pełnemi blasku morza, zlekka teraz rozkołysanego. Cisza ogromna osiadła na świecie, jakaś odludna, boska cisza niezmierzona, w którą człowiek zasłuchany po chwili zapomnienia pyta się znagła, jakby ze snu się budząc, skąd się tu wziął? i czy to prawda, że był wczoraj gdzieindziej? czy to prawda, że w ogóle było jakieś wczora i może być jutro? Wczora — z całym bólem życia, z gryzącym żalem za niepowrotnemi rzeczami, z troską, ze smutkiem? — i to jutro zawsze blizkie i dalekie i zawsze nieznane? — A potem już nawet myśleć się prze-
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.