Droga nasza wznosiła się ciągle w górę; dziewczyna biegła raźno przede mną, błyskając mi w oczy z pod czerwonej spódniczki ogorzałemi łydkami, co miały bujną, złotą barwę dojrzewającego owocu.
Zarysy drzew coraz rzadziej roztapiały się już w cieniu i trawa czerniała pod stopami, — świeciły na niej tylko ciągle, niby dwa ostatnie słońca promienie, te dwie biegnące, uciekające wciąż przede mną nóżki dziewczęce.
I powoli, powoli głazy po pustym wygonie rozsiane poczęły się zmieniać w mych oczach. Tu i ówdzie, obok łysiny skalnej z ziemi sterczącej, zaświecił kawał marmuru, dłutem wyrobiony, zwornik jakiegoś łuku lub część utrąconej kolumny. Kapitele białe wyzierały z pomiędzy czarnych badyli ziół, — noga uderzała o węgły ścian rozwalonych. Teraz za każdym krokiem rosły tu zwaliska, niespodziewanie tak zjawione, jak gdyby czarodziejską mocą nocy przemieniła się w nie łąka, zwykłemi zasuta kamieniami... Ściany stały coraz wyższe; tu i ówdzie wisiał jeszcze na powietrzu łuk lub sklepienia ceglanego ułamek, trwaniem wieków w lity głaz sklejonego. Szliśmy już po ciemku jakiemiś korytarzami; przez dziedzińce do małych łączek
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/252
Ta strona została uwierzytelniona.