— 12-ty pułk bersaljerów — są jego słowa — znajdował się w okopach na w. 1270 na zboczu Monte Nero. Nasz okop był od kilku godzin ostrzeliwany silnym ogniem artyleryjskim. W pewnym momencie jeden z sierżantów, Brenna, został ogarnięty panicznym strachem. Zamiast czynić mu wyrzuty, stanąłem na okopie, nie zważając na świszczące dokoła granaty i szrapnele. Mój ryzykowny krok większej dodał otuchy bersaljerom niż jakakolwiek kara czy zachęta. Gdy po krótkiej chwili powróciłem do rowu, ujrzałem sierżanta Brennę, jak stał dziarsko i niefrasobliwie pośród pocisków nieprzyjacielskich i meldował:
— Nic nowego, panie poruczniku; jest nas dziewiętnastu jak poprzednio.
Pułkownik wyprosił ode mnie odpis mej „gazetki wojskowej z Jaworcku.“ Porządek służbowy na noc dzisiejszą: pierwszy pluton ma stawiać „kozły hiszpańskie“ przed naszemi okopami. Z pierwszej drużyny zgłaszam się na ochotnika, razem z Medjolańczykiem Orestem Reali. Wdziewamy płaszcze śniegowe i wychodzimy. Zanim wzeszedł księżyc, opuściliśmy pod wodzą porucznika Santi’ego okopy. Podkradamy się parę kroków naprzód… naraz porucznik słyszy chrzęst kroków na twardej grudzi. To patrol austrjacki. Wstrzymujemy oddech. Dokoła nas znów głęboka cisza. Ale nasze straże nie śpią: za chwilę już rozlega się gdakanie karabina maszynowego. Patrol nieprzyjacielski cofa się w porządku.
Jasna, ale lodowato zimna noc. Jest 15—20° poniżej zera. Nie szkodzi to jednak niemal nikomu. Zachorowało wszystkiego tylko czterech, a i tych raczej należałoby nazwać „zasłabłymi“. Zaczynamy „wyzywać“ Austrjaków.