mknięta nagle książka. Na szczęście nikt z nas nie poniósł rany. Pomogłem porucznikowi Malascherpie, Kremończykowi, wygramolić się z gruzów i śniegu, który omal nie zagrzebał go pod płóciennym dachem baraku.
Dziś znowu zwykłe dwanaście godzin warty w okopach. Doszedłem z moją drużyną akurat na miejsce, gdzie wczoraj zginęli Manucci i Massari. Śnieg jeszcze czerwieni się krwią. Wracając z okopu po ukończonej służbie, zanoszę majorowi alpinów, Tentoriemu, d-cy baonu Bassano, numer „Popolo“, w którym ogłoszona została odezwa do ochotników z Monzy. Od majora dowiaduję się o wypadkach tragicznej nocy 14-go lutego, w ciągu której usiłowano odzyskać utracone pozycje na Kukli. Padł wtedy, ugodzony kulą w czoło, ochotnik Alfredo Volontari, z zawodu adwokat, wołając przed śmiercią:
— Alpinowie baonu Bassano! Naprzód, ciągle naprzód!
Z ust majora Tentoriego posłyszałem i o heroicznym zgonie jednego sierżanta, który ugodzony kulą w brzuch ostatnią siłą tchu zawołał:
— Zdaje mi się, że już umieram… ale umieram za Italję. Niech żyje Italja!
W słowach majora, człowieka potężnego wzrostu i odznaczającego się szlachetną męską postawą, drży jeszcze żywe współczucie dla poległego…
Z nastaniem wieczoru byłem świadkiem smutnej sceny; ładowano na muła trumnę zbitą z prostych desek. Alpinowie pracowali w milczeniu. Domyśliłem się, że w trumnie tej leżą szczątki biednego Volonteriego, które jakiś współczujący towarzysz kazał wykopać, ażeby przewieźć je na jeden z wielkich cmentarzy nad Isonzem.