górską przez las tak gęsty, iż słońce nie przenika skroś gałęzi.
Na w. 1576, na prawo od siklawy na rzeczce Bordaglia, wpadającej do jeziora tejże nazwy, odnajduję 1-szy pluton mej kompanji. Jestem na miejscu. Pluton wraz z kilkoma kolarzami 10-go pułku bersaljerów mieści się w trzypiętrowym baraku drewnianym. Tuż obok znajduje się kuchnia i nędzna jama, na której źle domykających się drzwiach widnieje okazały napis:
Dymu tytoniowego i palaczy nie brak, ale co się tyczy salonu, jest to, mówiąc delikatnie… przesada. — Jestem zmęczony piekielnie i niebawem zasypiam twardo.
Świt. Niebo zawleczone chmurami. Od czasu do czasu śnieżyca, złagodzona rozbłyskującemi tu i ówdzie promieniami słonecznemi. Osobliwość górskich okolic! Dowództwo naszej kompanji znajduje się 300 m wyżej od nas. Pnę się pod górę, by zameldować się kapitanowi. W drodze zorjentowałem się co do stanu naszych pozycyj. Jesteśmy silnie umocnieni! Na białej powierzchni śniegu wzdłuż i wszersz widać czarne punkciki naszych zasieków kolczastych. Tutaj oni nie zdołają nas przerwać!
Dziś rano rekognoskowanie „na ochotnika“. Zszedłem w dolinę, do samego spływu Bordaglii i Volaji. Sekcja alpinów ćwiczyła się w jeżdżeniu na nartach. — Popołudniu nie było żadnych zdarzeń. Pierwsza drużyna obejmuje wartę biwakową. Jestem dowódcą warty. Noc spokojna.