Śnieg pada od szesnastu godzin. Wszystko jest białe.
Droga zawiana. Popołudniu: śnieg wciąż jeszcze pada. Poczta jeszcze nie nadeszła. Godziny się dłużą. Na wszystkich czterech piętrach baraku (wysokość około 4 m) grają w karty, śpiewają, palą. Słowa niniejsze piszę, leżąc na brzuchu. Typy żołnierskie: Melosi Piacentino z Lukki, remigrant z Ameryki, rocznik 1893. Prawdziwy okaz Toskańczyka: suchy, bystry, ostry w języku.
— Wróciłem tu z poczucia honoru i obowiązku — mówi do mnie, nawiązując rozmowę. — Upłynęło pięć lat, odkąd powędrowałem do Ameryki. Gdy powoływano mój rocznik, a ja się nie zgłaszałem, ogłoszono mnie za dezertera. W Richmond, w stanie Virginia, miałem małą cukierenkę. Interes mi nieźle prosperował, ale gdy wybuchła wojna europejska i Włochy przystąpiły do szeregu państw walczących, czułem, że nie mogę już dłużej pozostawać obojętnym na głos ojczyzny. Powróciłem. Mogłem wstąpić do oddziałów sanitarnych, ale wołałem przystać do jednej z formacyj bojowych… i oto przybyłem tutaj spełniać swój obowiązek.
Jest zresztą faktem, że żołnierze, którzy powrócili z Ameryki, stanowią najlepszy element w naszem wojsku.
O czwartej godzinie rano pobudka. Po atakach na Pal Piccolo należy być w pogotowiu. Taki był rozkaz kapitana. Możliwość „akcji“ cieszy nas, żołnierzy.
Śnieg wciąż pada. Dwie lawiny zwaliły się z hukiem straszliwym, ale zdaje się, nie pociągnęły za sobą żadnych ofiar.
Wogóle liczba strat, wywołanych przez lawiny, jest niewielka: wszystkiego pięciu zabitych i kilku ranionych.
Po długotrwałym śniegu nakoniec wspaniały dzień słoneczny. Na przejrzyście czystym widnokręgu rysują się