Dziś rankiem odbyłem zwykły rekonesans. Doszliśmy do grzbietu górskiego, który z powodu swego dziwnego kształtu otrzymał nazwę „Rybiej ości“. W tym punkcie śnieg jest głęboki na dziesięć metrów. Wypełnił on tu żleby i utworzył jakby rodzaj naziomu.
Przez cały ranek dwustronna palba artylerji lekkiego i ciężkiego kalibru. O pierwszej w nocy otrzymałem telefonogram, donoszący, iż spodziewany jest atak ze strony nieprzyjaciela, wobec czego należy zdwoić czujność i umocnić zabezpieczenia stanicy. Przystąpiliśmy niezwłocznie do roboty.
Gdy artylerje podjęły znów wzajemną strzelaninę, myśmy już usypali rów z prawej i lewej strony stanicy. Będziemy tu mogli stawić pierwszy opór. Następnie zajmujemy stanowiska do strzału. W stanicy jest tyleż strzelnic, co nas wartowników. Instrukcja jest prosta i kategoryzna. Stanice muszą stawiać opór do ostateczności, do ostatniego naboju. Mamy odpowiednio wielki zapas amunicji. Porucznik mówi do nas:
— W razie natarcia, gdyby nasze posiłki nie nadeszły w porę, musicie się poświęcić…
Umacniamy zasieki kolczaste. Szczególnie gęste i splątane są druty przed posterunkami obserwacyjnemi.
Strzelanina nieprzyjacielska na Volaja trwała aż do nastania nocy. Dwa granaty padły niedaleko od nas, ale nie wybuchły.
— Czuwać! Wytężać wzrok w noc dzisiejszą i nadstawiać uszu!
Zwykły rekonesans. Posunęliśmy się aż do grzbietu górskiego Lambertenghi, nazwanego tak na cześć podporucznika alpinów, który zstępując z Volaji podczas rekognoskowania,