ich na nosze. Po drodze zbieramy jeszcze innych żołnierzy, powalonych nadmiarem wina na ziemię. Widowisko wcale nie pocieszające!…
Na etapie wojna przedstawia się zgoła inaczej. Żołnierz w pierwszej linji jest trzeźwy i szczery. Gdy znajdzie się na etapie, nabiera znowu nałogów karczemnych.
Dochodzimy do sympatycznego Comeglians. Jego okolice należą niewątpliwie do najpiękniejszych w Karyntji. Ta kraina raduje serce.
Promienny, słoneczny poranek. Lasy darzą oko wszelkiem odcieniami delikatnej wiosennej zieleni. Wszędzie pełno radości: w przejrzystej jaśni widnokręgu, w rozhukanych wodach Degano, rozbijających się o skały, w białości samotnego kościoła, co ze skalnej wyniosłości panuje nad wsią, w dymie naszych kuchni polowych, ustawionych w głuchym zakącie pod prostopadłem urwiskiem. Dziś już we wsi większa cisza i porządek, straże stoją dokoła biwaku. Jak w innych wsiach karynckich, tak i w Comeglians uderza całkowity brak mężczyzn. Widzi się tylko kilku starców, wiele kobiet i dzieci. Nadarzyła mi się sposobność zawarcia znajomości z tutejszym wójtem, właścicielem gospody.
— Cieszę się, — rzekł do mnie ten człowiek — że mogłem pana gościć u siebie i mam nadzieję, że gdy wojna się skończy, zobaczę się jeszcze z panem.
Mój rozmówca jest namiętnym wielbicielem gór.
— Gdy wedrę się na najwyższy szczyt — powiada do mnie — czuję się jakbym był królem nad królami…
Bardzo wczesna pobudka: jeszcze noc. Rynsztunek na plecy! Z Comeglians do Villa Santina jest 13,8 km. Zatrzy-