Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/143

Ta strona została przepisana.

rozpoczął się i huraganowy ogień szrapnelowy. Widok wprost fantastyczny: wspaniała symfonja. Stałem wraz z moim przyjacielem Reali’m na ulewnym deszczu, przytuleni do siebie głowami, a zasłonięci grubym pniem jakiejś jodły. Zziębliśmy porządnie. W krótkich przerwach pomiędzy jednym szrapnelem a drugim pracowaliśmy zawzięcie łopatami, żeby pogłębić naszą jamę. Grzmot wystrzału służył nam za przestrogę. Wyćwiczone już ucho rozeznawało kierunek, w którym pomknął pocisk, a gdyśmy mówili: „Ten może jest dla nas przeznaczony“ — istotnie walił on w nasze okopy.
Błyskawica wybuchu rozświecała na chwilę lasek, poczem następował zwykły szelest kul wśród gałęzi. Jęk niektórych zapalników brzmiał niekiedy zupełnie jak głos ludzki. Siedem szrapneli zasypało nasz rejon, jednakże żaden z nich nikogo nawet nie zranił. Kilka kul spłaszczyło się o nasze tarcze i hełmy. Rankiem, gdy mieliśmy odejść na inne miejsce, rzuciliśmy pełne wdzięczności spojrzenie drzewu, które nas osłaniało i które teraz wznosiło ku niebu nagi pień odarty z gałęzi.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Mussolini.“