by pójść z nami wszystkimi na front. Piękny gest!… Kapral ten nazywa się Mario Morani.
Posępny dzień. Pierwszy deszcz jesienny: drobny, bezgłośny, uporczywy.
Dziś rano posłano mnie oraz dwunastu żołnierzy na służbę wartowniczą przy sądzie wojennym III korpusu armji. Jako wartownik honorowy miałem sposobność przyjrzeć się przebiegowi dwóch małoznaczących procesów karnych. Najpierw stanął przed kratkami szeregowiec milicji, lat trzydziestu dziewięciu, oskarżony o opuszczenie swego posterunku. Z zawodu był młynarzem. Biedak aż dygoce ze strachu. Prokurator wojskowy żąda kary rocznego więzienia, ale sąd wydaje wyrok uniewinniający. W drugim procesie stają czterej ludzie, oskarżeni o kradzież obuwia. Sprawa zawikłana i nudna. Wyobrażałem sobie, że sąd wojskowy działa prędzej i bardziej sumarycznie — tymczasem widzę, że bawi się w szczególiki, w rozpatrywanie drobiazgów. Zauważyłem większą niż w sądach cywilnych skłonność do pobłażliwości, co należy może położyć na karb podświadomej solidarności zawodowej, łączącej towarzyszy broni.
Powołano nas 31 sierpnia, a oto okres naszego życia garnizonowego już się kończy. Ogłoszono nam oficjalnie, że jutro o siódmej rano wyruszamy. Ponadto oznajmiono, że przed południem pułkownik odbędzie przegląd naszego oddziału i będzie nam prawił „morały“. O godzinie jedenastej trębacz przy bramie koszarowej gra sygnał „Baczność!“ Pułkownik wchodzi do koszar. Z bronią na ramieniu, ale bez tornistrów wychodzimy na dziedziniec, ustawiamy się w