Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/152

Ta strona została przepisana.

Jest godzina dziesiąta wieczór. Gdy to piszę, nasze działa grzmią bez ustanku. Na górach widać światła rakiet i reflektorów. Nie wiem, jak mam wyrazie tłoczące się we mnie wrażenia tej pierwszej nocy w okopach na Krasie. Są one głębokie i różnorodne. Tu dopiero wojna jawi się w całej okazałości ludzkich katastrof. Tu ma się pewność że Włosi przełamią siłę wroga, zdobędą Triest i nawet posuną się jeszcze dalej.

2 grudnia.

Burzliwa noc i gwałtowny ogień huraganowy. Nasze działa nie spoczywały ani na chwilę. Dziś pada deszcz.
Ogień huraganowy trwa już od kilku godzin. Co pewien czas przenoszą koło nas któregoś z ranionych naszych żołnierzy. Nie jest ich wielu, zresztą rany ich nie są ciężkie. Ale jest i zabity: granat rozszarpał go na miazgę pod skałą. Inne granaty upadły w jezioro, wzbijając wgórę wysokie słupy wody. Wieczorem nasze działa znów rozpoczęły swą działalność. Austrjacy od kilku godzin milczą, a nasze armaty wciąż walą. — Gdy to piszę, wyrżnęły koło nas dwa wielkie granaty austrjackie i jeden szrapnel. Za niemi poszły cztery następne. W moim schronie ludzie z całym spokojem ducha grają dalej w karty.
Wzdłuż brzegu jeziora leżą szczątki ludzkich członków. Na małej przełęczy dwa gnijące trupy austrjackie; nieco dalej jeszcze jeden niepochowany nieboszczyk. Wiatr wieczorny przynosi przykrą woń zgnilizny. Na małej przełęczy są dwa cmentarze: włoski i austrjacki. Wczoraj jeden z ciężkich granatów wykopał z ziemi kilka trupów. Prawrdziwy taniec śmierci! Teraz rozumiem, czemu sama nazwa Doberdó lękiem przejmuje węgierskich honvedów. Zdobyć te skały!… jakiż to wspaniały liść w wieńcu sławy łacińskiej!