Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/154

Ta strona została przepisana.



5 grudnia.

Ciemne niebo i mglisty poranek. Ledwo opuściłem schron, przyszedł rozkaz, że mamy przejść na inne stanowiska. Tak to zawsze bywa. Teraz znajduję się w okopach na skraju jeziora Doberdó. Nad wodą, ledwie zmarszczoną lekkim porannym powiewem, krąży kilka białych i czarnych ptaków. Pracuję zawzięcie, by wykopać sobie nową jamę. Jezioro Doberdó! Kto pożyje czas dłuższy nad twemi brzegami, napewne utraci ochotę i zdolność do śmiechu. Tu już sam grunt dyszy tragedją, jeszcze zanim ona naprawdę spadnie na ludzi. Od trzech godzin ostrzeliwują nas armaty austrjackie, a nasze działa im odpowiadają. Niekiedy niepodobna wyróżnić huków wystrzału i wybuchu. Niebo pełne jest szumu i syku granatów przelatujących to w tę to w tamtą stronę. Podczas ognia huraganowego wszelka obecność człowieka koło mnie jest mi uciążliwa: wolę być sam. Jakiś przesąd mi mówi, że w ten sposób pociskom trudniej będzie mnie znaleźć. Nad Duino ukazuje się skrawek błękitnego nieba. Żelazne słupy, które przeprowadzały prąd elektryczny z Monfalcone do Gorycy, stoją długim szeregiem w jednomiernych odstępach, a nocą, oglądane z oddali, wyglądają jak olbrzymie krzyże na jakimś rozłogim cmentarzu.
Ile krwi wypiła dotychczas czerwona ziemia Krasu i ile jeszcze wypije?
Jeden z poruczników, który zaszedł do mnie w odwiedziny, udziela mi pierwszych informacyj o rezultatach wczorajszego ognia huraganowego.
Działa grzmią bez przerwy. Jest już godzina 4-ta. Porucznik, dowodzący moją kompanją, zaprosił mnie na kolację między grono oficerów. Jest obecnych kilku podporuczników, pomiędzy nimi i mój d-ca plutonu.