czworobok. Znów brzmi sygnał „Bacznośc!“ Przemówienie pułkownika jest przyciężkie i banalne. Innym tonem przemawiać należy do ludzi liczących lat trzydzieści i więcej! Powinno się uważać żołnierzy za mężczyzn, a nie za numery księgi metrykalnej. Porucznik Izzo ma dodatkowe „kazanie“ dla podoficerów. Ja, prosty żołnierz, nie byłem na niem obecny.
O godzinie drugiej w nocy pobudka i zbiórka. Otrzymujemy żołd, po parze mocno podkutego obuwia, derki polowe, oraz po puszce konserw jako prowjant na drogę. Rozdawanie tego wszystkiego zabiera kilka godzin czasu. Bersaljerzy cisną się przed prowjanturą i magazynem mundurowym, gdzie niepodzielne rządy sprawuje sierżant Fogli z Ferrary, krzycząc, harując i zalewając się potem, jak tragarz. Świta poranek.
— Rynsztunek włóż!
Maszerujemy do stacji. Pociąg już gotowy, ale odjazd nastąpi z małem opóźnieniem. Jesteśmy w liczbie trzystu pięćdziesięciu jeden chłopa, wliczając w to towarzyszących nam trzech oficerów: porucznika i dwóch podporuczników.
Wsiadamy do wagonów i oczekujemy odjazdu. Jakaś czarno ubrana kobieta przeciska się przez gromadki ludzi, skupione dokoła pociągu, i rzuca się w ramiona odjeżdżającego męża. Mąż delikatnie wyzwala się z jej uścisku i przemawia do niej pocieszająco, bez łzy w oku. Ona oddala się zwolna, zasłoniwszy dłońmi twarz, by ukryć łzy ciekące z jej oczu. Jest to jedyny patetyczny epizod naszego odjazdu. Wagon nasz przystrojony jest zielenią. Szarpnięcie — krótki gwizd — i pociąg rusza.
Do widzenia! Do widzenia! Z okien pociągu powiewają setki rąk; głośne okrzyki: „Do widzenia! do widzenia!“ huczą