spodziany napad Austrjaków na nasze linje. Silne eksplozje min wybiły mnie ze snu. Po nich nastąpił gwałtowny ogień karabinowy, brzmiący niby stukanie kolosalnej maszyny do pisania. W moim schronie gnieżdżę się wraz z kilkoma jeszcze bersaljerami. Ktoś mnie zapytuje:
— Czy „oni“ stukają do naszego schronu?
— Zdaje się, że tak… i to jak jeszcze!
Nieprzyjacielski ogień armatni wzmaga swą siłę. Szrapnele chrzęszczą i dudnią po schronach, poczem następuje cała ulewa odłamków i kamieni. Cisza pełna oczekiwania. Nagły krzyk rozdziera powietrze:
— Sanitarjusz! Sanitarjusz!
Teraz i nasza artylerja przystąpiła do dzieła. Koncert prawdziwie piekielny.
— Chłopcy, włożyć rynsztunek i być w pogotowiu! — rozkazuję swoim towarzyszom.
Jakiś porucznik przebiega od schronu do schronu, krzycząc:
— Bersaljerowie, bersaljerowie, nałożyć rynsztunek, ale nie opuszczać schronów!
Szturm artylerji postępuje naprzód w djabelnem crescendo. Ognia karabinowego, zgłuszonego wybuchami granatów, nie słychać wcale. Wybuchy ciężkich pocisków rozwalają cały wzgórek. W bezruchu oczekujemy — tego co ma nadejść.
Już przeszło. Jakiś żołnierz, lekko ranny w głowę, idzie boso na plac opatrunkowy, potykając się w błocie. Idzie troje noszy z żołnierzami, poranionymi w nogi. Innego niosą „na barana“, jeden znowu ma naderwane ramię, dwaj następni są ciężko ranni. A jednak nie słychać żadnego jęku, żadnej skargi!
— Panie sierżancie, tam w dole leży jeden, który się już nie rusza, twrarzą ku ziemi.
— Czy zabity?
Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/162
Ta strona została przepisana.