kawości pułku bersaljerów stojącego na prawo od nas. Trzej bersaljerzy zatrzymali się przed moją jamą i pytają z lekkiem wahaniem:
— Prosimy darować naszą ciekawość. To pan jest…?
— Tak, ja jestem.
Trzej wojacy ściskają mnie za rękę, sadowią się jak który umie i zaczyna się przyjazna gawęda. Ich pułk był przez piętnaście miesięcy w zachodniem Trentino, koło Bezzekki, i powodziło się im nieźle. Wielkich bitew nic było, a straty niewielkie. Mój rozmówca jest rodem z Brescii, a ostatnio mieszkał w Romagnana Sesie, jako urzędnik Comitate Curioni.
W nocy ulewny deszcz. Pierwsza wizyta: bersaljer z rocznika 1884, rodem z Mantui, który nie widział się ze mną już od wielu miesięcy.
— Tak się cieszę, żem pana odnalazł — mówi do mnie: pan był dla mnie więcej niż rodzonym bratem… Będę mógł opowiadać, że i pan wraz ze starymi kamratami rocznika 1884 był w tem piekle.
Wietrzny poranek. Jezioro Doberdó jest całkiem ciemne. Czuję pierwsze weszki spacerujące po mojej skórze. Prawda, że jest przeciwko nim „garnitur zabezpieczający“, a jakże! — ale powinnoby się dostawać co dwa tygodnie świeży, bo skuteczność jego jest dość ograniczona. Po czternastu dniach weszki najspokojniej w świecie przechadzają się po tym garniturze, który miał je wytępić. Jedna wesz mniej czy więcej — to różnica niewielka!
Rano i popołudniu niezwykła cisza. Już druga godzina — a od samego rana Austrjacy nie posłali nam swej zwykłej 30,5-ki a nawet ani jednego szrapnela. Także i nasi spoczywają. Pogoda jest wciąż posępna i niepewna. Bersaljerowie korzystają z tych spokojnych chwil, by wyczyścić broń.