Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/168

Ta strona została przepisana.


14 grudnia.

Od czasu do czasu przenoszą nas z jednych okopów w drugie. Czasami te przenosiny odbywają się zbyt często. Tem tłumaczy się niedbałość, z jaką żołnierze naprawiają swe okopy i schrony. Nie opłaci się umacniać ich na czas tak krótkiego pobytu…
Wczorajszy dzień był dla mnie dniem niewymownego przygnębienia. Czy to nerwy moje tak są wyczulone na zmianę pogody? Zdaje się, że tak, bo wczoraj wieczorem wybuchła gwałtowna burza. Lało przez całą noc. Nikt nie mógł oka zmrużyć.
Jeszcze przed brzaskiem, podczas krótkiej pauzy, staraliśmy się naprawić nasze nędzne nory. Dziś też leje jak z cebra. Te trzy tygodnie ciągłej ulewy oddziałały przygnębiająco na „siłę moralną“ żołnierzy. Zdrowie też na tem cierpi. Nie jest zimno, ale brud, wilgoć i gruba ciemność długich nocy przyczyniają się do tego, by popsuć nam wszystkim humor. Na obecne stanowisko przyszliśmy w nocy; takie marsze nocne męczą, nawet gdy są krótkie. Ciężko mi przychodzi maszerować w ciemności, pod niebem czarnem jak atrament.
Słaba działalność artylerji. Moje ręce noszą obecnie znamiona najwyższego dostojeństwa: są zawalane czerwonawą ziemią Krasu!

15 grudnia.

Wczoraj wieczorem jeden z naszych mulników, którzy są dla nas żywą gazetą, puścił pogłoskę:
— W dziennikach coś przebąkują o pokoju!
Pomyślałem sobie, że chodzi tu o komunikat Bethmana-Hollwega. Pogłoska nie wzbudziła wśród nas wielkiego wzruszenia: choć każdy wie, że czytuję gazety, jednakże