Jest mglisto, ale deszcz nie pada. Nad ranem milkną obie artylerje, nawet nasza. Wczorajsze bomby nieprzyjacielskie, których było zgórą trzysta, przyniosły nieco ofiar.
O pierwszej w nocy zostaliśmy zbudzeni gwałtownym ogniem karabinowym w rowach linji przesłaniania. Trwał on dziesięć minut. Fałszywy alarm. Mglisty poranek. Mimo to nasza artylerja wszczyna gwałtowny ogień. Popołudniu korzystając z mgły, pochowaliśmy żołnierza 21 p. p. Był to Sardyńczyk z rocznika 1886. W kieszeni miał mały nożyk i list zawierający słowa: „Spodziewam się, że cię wkrótce zobaczę na urlopie zimowym…“
Dżdżysty i melancholijny wieczór. Jego monotonję przerywa bardzo miła wizyta:
Słyszę, że ktoś mnie woła. Wychodzę z mego schronu i widzę Benedetta Fasciolo, redaktora Popolo, obecnie kapitana artylerji, w towarzystwie Amilkara De Ambris, podoficera marynarki. Moi goście sadowią się jak tylko najwygodniej w moim wspaniałym „hotelu“, przy blaskach niedopałka świecy. Oni przybyli z tamtej strony Isonzo, by mnie odwiedzić. Cenię, jak należy, tę oznakę gorącej przyjaźni. Omawiamy tysiące spraw, bliskich i dalekich… Po kilkugodzinnej rozmowie odprowadzam ich na gościniec, wiodący do Doberdó.
Noc głęboka… Po zboczu koty 144 Szwaby staczają beczułki pełne materjałów wybuchowych. Tryska deszcz iskier, po nim następuje gwałtowna eksplozja, kończąca się wysokim i cienkim, jęczącym tonem.
— Tu wy macie wojnę!… — odzywa się Fasciolo, ściskając mi rękę.