kilogramów, na plecach — przywróci mi dawną „formę“. Stoimy na podwórzu naszej kwatery i czekamy rozkazu do odmarszu. Mamy iść do Caporetto. Jakieś dziecko przebiega przez ulicę i krzyczy:
— Aeroplan! aeroplan!
Istotnie wysoko, wysoko ponad naszemi głowami unosi się samolot austrjacki. Artylerja przeciwlotnicza przystępuje niezwłocznie do działania. Wyraźnie słychać łoskot dział. Zielona we obłoczki szrapnelowe upstrzyły linję widnokręgu.
Jednakże lotnik nieprzyjacielski, trzymający się wciąż na znacznej wysokości, zawraca z drogi i uchodzi cało.
Cividale. Miasto wcale sympatyczne. Interesujący jest pomnik aktorki Adelajdy Ristori. Wrażenie bliskości placu wojny jest tu większe niż w Udine. Nieskończone sznury samochodów ciężarowych, jaszczów, dwukolnych „biedek“ najrozmaitszego rodzaju i kalibru ciągną bez przerwy w jedną i w drugą stronę.
Piszę podczas wypoczynku w jakimś folwarku.
Niektórzy z moich kolegów śpią. Inni coś piszą. W jednej alei ogrodowej grają w morę. Zdaleka dochodzi pogrzmot dział. Lubię takie ruchliwe życie, bogate w drobne i wielkie przeżycia!
W San Pietro al Natisone postój. Jest to pierwsza z siedmiu gmin, gdzie mówią niezrozumiałym dla mnie językiem słoweńskim.
Porucznik Izzo zaprosił nas wczoraj wieczorem na bibę pożegnalną. Ma nas odprowadzić do pierwszej linji okopów, potem wraca do Brescii, ażeby wstąpić do korpusu lotniczego jako obserwator. Wieczór spędzony przyjemnie, w koleżeńskim nastroju. Prócz mnie był Buscema, Morani, Tafuri,