Piszę te zdania przy dymiącem świetle maszynki spirytusowej, w najbardziej nieprawdopodobnej ze wszystkich pozycyj.
O zmierzchu zgęszczają się chmury, gnane przez scir cco. Miny grzmią to w jednem miejscu to w drugiem.
Dziś w nocy wzmacnialiśmy zasieki druciane. Między 22-gą a 23-cią wybuchła nader gwałtowna obustronna strzelanina. Mglisty, ale jasny poranek. Opieram się o napierśnik naszego rowu. Po tamtej stronie o kilkadziesiąt metrów od nas, stoją dwaj żołnierze austrjaccy i rozmawiają z sobą najspokojniej w świecie. Nieco dalej widać innego żołnierza, który z niemniejszym spokojem załatwia ranną toaletę: ściąga z siebie kamizelkę, „lejbik“ i koszulę — i bije wszy. Po skończonej operacji prostuje się i wyciąga na wszystkie strony, rozgląda się wokoło i wraca zwolna do swego schronu. Stwierdzam, że od miesiąca nie myłem sobie twarzy. Woda jeziora budzi we mnie podejrzenia, a ta, którą nam do picia przynoszą w wiadrach i wymierzają skrupulatnie, zbyt jest cenna, by można było sobie nią twarz obmywać.
Właśnie zakończyło się nadzwyczaj gwałtowne ostrzeliwanie, które trwało od północy aż do piątej nad ranem. Preludjum rozpoczęli Austrjacy; za cel wzięli, jak zwykle, kotę 144. Pociski ciężkiego kalibru waliły zawsze po dwa naraz. Wierzchołek koty 144 był cały osłonięty białym i czarnym dymem eksplozyj. Dym ten niesiony wiatrem, zniżył się następnie w zaklęsłość jeziora i zaciemnił prawie całą wyżynę Doberdó. Niemal przez godzinę nikt nie przerywał Austrjakom tej pukaniny. Potem wdały się w sprawę nasze baterje i przez dwie godziny był prawdziwie piekielny ogień. Cała okolica przełęczy, na której znajduje się nasz rów strzelecki, odbrzmiewała hukiem armat. Powietrze drżało, wstrzą-