Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Bocconi. Dziś o szóstej pobudka. Marsz!… Słońce praży nieznośnie. Tumany kurzu, wznoszące się z nad samochodów ciężarowych i taborów, gryzą nas w oczy, oślepiają.
A oto Stupizza, ostatnia wieś włoska za lat przedwojennych. Można tu dostać wybornego piwa za niezbyt wygórowaną cenę.
Wkrótce potem docieramy do dawnej granicy. Zboku gościńca stoi jeszcze wartownia straży pogranicznej. Austrjackie barwy zniknęły.
Chwila wzruszenia dla mnie, wydalonego w r. 1909 „ze wszystkich państw i krajów monarchji austrjacko-węgierskiej“!…
Porucznik woła:
— Niech żyją Włochy!
Ja, idąc w pierwszym szeregu kolumny, podchwytuję ten okrzyk i czterysta głosów woła chórem:
— Niech żyją Włochy!
Po uciążliwym marszu dostajemy się do Robić, pierwszej wioski za byłą granicą austrjacką. Kilka godzin wypoczynku. Jedyna gospoda miejscowa jest wprost oblężona. Dostrzegam jakiegoś sześcio- czy siedmioletniego chłopaka, który uwiesił się na żórawiu studni, by naczerpać dla nas wody. Pytam go:
— Jak się nazywasz?
— Stanko.
— A na nazwisko?
Chłopak nie rozumie pytania i nie odpowiada. Zwracam się więc do dziewczyny wchodzącej właśnie na podwórze. Otrzymuję odpowiedź:
— On się nazywa Robanczić.
Nazwisko prawdziwie słowiańskie.
Kapral Bascialla, rodem z Medjolanu urządza cercle na pobliskiej łące. Nosi on zawsze przy sobie w portfelu małą mapkę terenu wojennego, wyciętą z jakiegoś atlasu.