Oficerowie wciąż z nadmierną uporczywością zapytują mnie, czy wojna rychło się skończy.
Poznałem dra Vellę, brata Artura.
Wspaniałe słońce. Zwykły ogień. W południe wielki koncert. Część okopów nieprzyjacielskich wyleciała w powietrze. Jeden z szałasów spłonął. Pracowałem niemal do świtu. Zwykły, nieznaczny ogień artylerji. Słońce niepewne.
Wczoraj wieczorem, o dziesiątej, był alarm w przedniej linji okopów. Jakiś patrol austrjacki próbował drobnego napadu. Zbliżył się aż pod druty. Rzucanie bomb dymiących; silna eksplozja. „Cebrzyk galarety“ pod naszemi drutami. „Dwa kozły hiszpańskie“ rozwalone. Rzucanie bomb. Nasz jeden kapral raniony. Czujki mają się na baczności. Ogień karabinowy. Bomby Benaglia. W odwecie posłaliśmy dziewięć torped przeciw okopom nieprzyjacielskim. Słychać było dudnienie nadchodzących posiłków austrjackich. Przez całą noc rzucanie bomb i kanonada. Praca nad umocnieniem stanowisk dwóch miotaczy bomb w okopach.
Uprzytomniłem sobie, że jest niedziela, bo przed dowództwem pułku odprawia się msza. Obecnych na niej niewielu. Zwykłe kazanie. Popołudniu dość żywy ogień naszej artylerji. Czas pochmurny. Baterje austrjackie słabo odpowiadają.
Głód. Kantyniarz otoczył się kozłami hiszpańskiemi, żeby uchronić się od napaści bersaljerów na kosze z chlebem.