Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/208

Ta strona została przepisana.

Na nic to się nie zdało!
Poprosiłem o chwilkę rozmowy z kierownikiem szpitala, z którymś z lekarzy… Wkońcu dopuszczono mnie do lekarza-porucznika dr. Scipioniego. Powiedziałem, kim jestem, wyjaśniłem cel mej podróży, pytając, czy byłoby rzeczą do pomyślenia, żebym po odbyciu tak długiej drogi miał… wrócić jak niepyszny, nie zobaczywszy się z Mussolinim!
Oficer zrozumiał mnie.
— Niech pan zaczeka! Ale niech pan pamięta: wizyta ma trwać krótko!
Obiecałem… i nie dotrzymałem obietnicy.
Dwie minuty później byłem przy Nim. Nasze spotkanie było serdeczne i wzruszenia pełne. Pocałowałem go w czoło; on uśmiechnął się radośnie. Błysk jego pałających oczu zastępował słowa. Oczy te jasno mówiły, że moje nieoczekiwane przybycie sprawiło choremu wielką przyjemność. Przez chwilę milczeliśmy: on cierpiał, ja nie wiedziałem, jak zacząć.
— Jak się czujecie?
— Zupełnie dobrze!
— Czy macie silną gorączkę?
— E, przejdzie!
Na tabliczce nad łóżkiem chorego widniał napis: gorączka 39,9°…
Wyraziłem choremu najserdeczniejsze swoje uczucia oraz życzenia jego towarzyszy, przyjaciół, wielbicieli, wszystkich ludzi zacnych i szlachetnych, by przyjście do zdrowia było rychłe i zupełne.
— Wyzdrowieję wkrótce i całkowicie.
Wspólnie z jednym z pielęgniarzy pomogłem mu zmienić pozycję na łóżku. Zapytałem go o przyczyny wybuchu.