terystycznym chichotem. Granaty te są potwornej wielkości. Niektórzy bersaljerowie trochę trzęsą portkami. Ja maszeruję na końcu kolumny, dodając otuchy najbliższym sąsiadom.
Po przezwyciężeniu pierwszego — zrozumiałego zresztą — przykrego wrażenia, kontynuujemy uciążliwy marsz, z pełnym tornistrem na plecach, pod dosięgającym nas ogniem karabinów nieprzyjacielskich. Jeden z granatów pęka niedaleko od kolumny mułów, nie wyrządzając jednak szkody. Drugi uderza w pobliżu gromadki bersaljerów i eksploduje, sypiąc deszczem odłamków.
Jeden z bersaljerów wydaje okrzyk; odniósł ranę: — ma strzaskany obojczyk. Inny granat eksplodował koło drużyny, w której ja się znajduję, i połamał kilka grubych konarów drzewnych. Zasypały nas strzępki ziemi i listowia. Nikt nie odniósł rany. Austrjacy strzelają na los szczęścia. O zmierzchu docieramy do dowództwa pułku. Oczekuje nas podoficer rachunkowy. Od dwunastu godzin jesteśmy w drodze, jednakże nikt nie pozostał wtyle. A przecież większość nas to żołnierze z okolic Cremony, Rovigo, Ferrary i Mantui, urodzeni i wzrośli w nizinnych równinach kraju… Stary ale zawsze młody szczep italski!
Jeden z bersaljerów, Mantuańczyk, zbliża się do mnie i powiada:
— Panie Mussolini, widzieliśmy, jaki z pana zuch i jak pan nam towarzyszył w tym marszu pod ogniem granatów… Pragnęlibyśmy, żeby pan nami kiedyś dowodził…
Sancta simplicitas!
Policzono nas — i podzielono między trzy bataljony jedenastego pułku bersaljerów.
Chwila rozstania. Porucznik Izzo, który z dzielnym kapralem Biagio Biagi z Cento wraca do Brescii, żegna się z nami. Nas przydzielono do trzydziestego trzeciego batal-
Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/23
Ta strona została przepisana.