jonu. Ruszamy rzędem — gęsiego — w dalszą drogę. Jest godzina dziesiąta. Pod zboczem góry dymią się kotły kuchni polowej. Gotują dla nas wieczerzę — nieobfitą ale wyborną: makaron, zupę i kawał mięsa. Niektórym z nas daje się we znaki pragnienie; napróżno jednak poszukują wody. Kładziemy się wśród skał pod gołem niebem. Nie jest zimno; na gwiaździstem niebie jaśnieje pełnia księżyca. Cisza. Wspaniałe widowisko. Znajdujemy się na wysokości! Odbyliśmy chrzest ogniowy ze strony dział nieprzyjacielskich! Tak kończy się pierwszy dzień, spędzony na wojnie.
Dziś rano podzielono nas pomiędzy trzy kompanje bataljonu. Czynność ta potrwała długo. Kilku kaprali i sierżantów skracało nam czas opowiadaniem sławnych czynów jedenastego pułku bersaljerów w pierwszych miesiącach wojny.
Mnie przydzielono do ósmej kompanji — wraz z Buscemą, Moranim i Tafurim. Pod wieczór wyruszamy, by dojść na nasze stanowiska. Zamiast posuwać się percią, przymocowujemy drabinki niemal prostopadle do urwiska. Musimy osiągnąć kotę 1870. Wysokość, jak widać, poważna. Bezpośrednia spinaczka skraca drogę conajmniej o trzy godziny, ale jest męcząca, zwłaszcza że nie mamy kijów turystycznych a na plecach dźwigamy tornistry. Prowadzili nas ludzie z posterunków łącznikowych. Nikt nie marudził, mimo to doszliśmy na miejsce dopiero późną nocą. Zanim dotarliśmy do celu, przyszło nam mijać groby żołnierzy włoskich. Było ich cztery czy pięć. Schyliłem się nad krzyżem z nieociosanego drzewa i odczytałem:
padł 13-go września 1915.“