Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/30

Ta strona została przepisana.

łożonego, ale również ojca i brata. Uczynię wszystko, co tylko przyczynie się może do złagodzenia waszej doli. Zaufajcie mi; szczęść wam Boże!
Kapitan zakończył swe przemówienie. Jego szczere i żywe słowa bardzo nam przypadły do serca. Ten człowiek umie wzbudzić zaufanie i sympatję. Jeden z poruczników występuje naprzód i woła:
— Bersaljerzy ósmej kompanji, wznieście okrzyk na cześć swego kapitana. Pan kapitan Vestrini niech żyje!
— Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje! — odkrzyknęliśmy z całego gardła.
„Łapiduchy“ zaczynają zbierać zwłoki żołnierzy, poległych dziś nocą. Jest ich dotychczas sześciu. Kładą ich na brzegu ścieżki, rozpoznają, następnie grzebią. Pomiędzy nimi dostrzegam jednego, z którym wczoraj zawarłem znajomość; okazały typ mieszkańca Abruzzów. Głowę ma owiniętą brezentem. Wszystkich zmarłych okryto. Widać jedynie zgrabiałe ręce, czarne jeszcze od brudu okopów. Starsi koledzy, przechodząc obok, nawet nie spojrzą w ich stronę.
Z zadowoleniem i radością stwierdziłem, że pomiędzy oficerami a szeregowcami panuje stosunek najserdeczniejszego koleżeństwa.
Spółżycie wśród ciągłych niebezpieczeństw jednoczy dusze. Oficerowie wydają mi się nie tyle przełożonymi co braćmi. To mi się podoba. Wszystkie formalności dyscypliny koszarowej znikły tu bez śladu. Zaginęły niemal i dystynkcje mundurowe. W okopach zabroniono noszenia czerwonego fezu, pozdejmowano z kapeluszy tradycyjne pióropusze. Zamiast nich nosi się furażerki, które żołnierze z wdziękiem przyozdabiają gwiazdkami. Mówiąc z oficerem, nie potrzeba przybierać postawy zasadniczej. W górach trudną jest rzeczą stać na „baczność“…