Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/33

Ta strona została przepisana.

inny wygląd. Są to poprostu dziury wyrąbane w skałach, niewielkie schrony wystawione na wszystkie zmiany i kaprysy niepogody. Wszystko tu jest prowizoryczne i nietrwałe. Prawdziwie tytaniczne boje wypadło staczać dzielnym żołnierzom Italji!
Nie twierdze tu zdobywamy, ale — góry! Każdy odłam skalny jest tu bronią, równie śmiertelną jak działo.
Podmuch wieczornego wiatru oziębia powietrze i dławi nas ohydnym fetorem zwłok ludzkich, gnijących gdzieś w zapomnieniu.
Gwiaździsta, jasna noc…

20 sierpnia.

Ledwie rozedniało, wzywa mnie kapitan. Idę z nim do najbardziej wysuniętej linji okopów. Osłonięty dwoma worami z piaskiem, mogę względnie spokojnie przyjrzeć się spłachciowi ziemi, o który toczą się boje. Jest to wolna przestrzeń, obejmująca jakie sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni… nic więcej… „Szczyt“ utracił swe oznaki orjentacyjne, został zrównany, zapewne przez miny i bomby. Wszędzie wokoło leżą odruzgi skał, grube kłody, druty, szczątki mundurów, tornistry, manierki — ślady burzy jaka tędy przeszła.
Austrjacy są od nas oddaleni zaledwie o trzydzieści metrów. Jednakże nie widać z nich żadnego.
Nasze karabiny maszynowe nie żartują. Kto się nie schowa, już po nim.
Niezwykle odważny Sycylijczyk, nazwiskiem Failla, stoi poza rowem strzeleckim i rzuca granatami. Naraz zabrakło mu ich. Kapral Morani przynosi mu z własnej ochoty parę sztuk. Ledwo znalazł się u celu, eksplodował koło niego granat ręczny austrjacki. Na chwilę tracę go z oczu. Lęk