mnie przejmuje. Lecz oto widzę go znowu. Zerwał się i wraca biegiem w naszą stronę. Rzuca mi się na szyję. Zraniony, nic więcej. Dostał odłamkiem granatu w nogę. Prosi, żebym go odprowadził na plac opatrunkowy. Sanitarjusz Greco i ja bierzemy go na nosze. Morani jest spokojny, opanowany. Żadnego jęku, żadnego westchnienia. Zachowuje się wzorowo, prawdziwie po żołniersku. Lekarz-porucznik zakłada mu opatrunek i zapewnia mnie, że obrażenia nie są nazbyt ciężkie. Uścisnęliśmy się na pożegnanie. Moraniego odnoszą na tyły, ja wracam na swoje stanowisko. Nadchodzi rozkaz na piśmie:
— Bersaljer Mussolini w pełnym rynsztunku zgłosi się do dowództwa pułku.
Tornister na plecy! Po całogodzinnym marszu docieram do dowództwa, mieszczącego się w prostym drewnianym szałasie.
— Przedewszystkiem — odzywa się do mnie pułkownik — cieszę się, że pan należy do mego pułku i że mogę uścisnąć dłoń pańską. Powtóre, chciałbym powierzyć panu pewną funkcję. Zostań pan przy mnie! Pan jest wciąż w linji bojowej, wystawiony na ogień dział i karabinów. Możeby pan zechciał pomagać podporucznikowi Palazzeschiemu w pracy administracyjnej, a w chwilach wolnych spisywać dzieje naszego pułku z czasów wojny? Rozumie się, że jest to z mej strony propozycja, nie rozkaz.
Pułkownik Giuseppe Barbieri jest rodem z Ravenny w Romanji — ma też w zupełności „zakrój “ prawdziwego Romańczyka.
Moja odpowiedź brzmiała:
— Wolę pozostać z moimi kolegami w okopie…
— No, więc nie mówmy więcej o tem. Pozwoli pan lampkę wina.
Kiepskie było to wino pułkownikowskie, atoli w braku czego innego…
Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/34
Ta strona została przepisana.