Poprosiłem, by mnie przeniesiono do siódmej kompanji, pod rozkazy porucznika Girauda. Prośbie mojej stało się zadość.
Kilku bersaljerów, przydzielonych do dowództwa, wyraża zdziwienie z powodu mojej odmowy.
— Poszedłem na wojnę, żeby walczyć, a nie, żeby pisać!
Wdrapuję się znowu na naszą górę, mijając po drodze kuchnię połową. Leży tam potworny pocisk średnicy trzydziestu i pół centymetrów, który nie eksplodował. Niedaleko od niego trup jakiegoś Austrjaka, samotny, opuszczony. Zmarły trzyma w zębach rożek kołnierza bluzy, która dziwnym trafem jeszcze nie zbutwiała, choć pod spodem całe ciało uległo już rozkładowi i wyzierają zeń kości. Buty gdzieś przepadły. Nie dziwota! Austrjacy mają obuwie lepsze od naszego. Tuż przed wejściem do okopu spotykam Giraud’a wraz z nowym moim kapitanem, Adolfem Mozzoni. Opowiadam mu o mojej rozmowie z pułkownikiem. On winszuje mi mojej odmowy, którą nazywa „wielce szlachetną“.
— I ja jestem potrosze dziennikarzem — powiada, — będziemy razem wydawali gazetę frontową…
Odwiedziłem swoich druhów w ósmej kompanji. Spotkałem kapitana Vestrini, idącego na plac opatrunkowy. Odniósł już drugą ranę od kuli karabinowej, która przebiła mu policzek.
Gdy wracałem z dowództwa baonu, wręczono mi gazetę włoską z przed czterech dni. Poczta z kraju. Do mnie jeszcze nic nie nadeszło. Cierpliwości!
Atoli jeden z „druciarzy“ wręcza mi jakieś pismo. Jest to pisany ołówkiem list żołnierza, którego spotkałem po