Dzień olśniewająco słoneczny.
W lesie cicho opadają liście. Wśród drużyn przeróżne pogłoski — bynajmniej niewesołe…
Wczoraj o zmierzchu, podczas otrzymywania dziennej porcji chleba, zginął od kulki karabinowej jeden z żołnierzy, mijając nieosłonięty pas naszych stanowisk. Nazywał się Biagio Benati: feraryjczyk, z r. 1884.
Widzę przechodzących saperów. Nie widać pocztowego, Józefa Rossiego, który nosił obiad oficerom. Czy raniony? Zabity? Przepadł bez wieści? Granaty, granaty, granaty przez całą noc aż do świtu.
Nikt nie zginął, wielu ranionych. Słoneczny poranek, strzelanina. Biała Taube przelatuje hen wysoko ponad nami. Jakie trzy tysiące metrów. — Poczta połowa. Dla nas nic niema. To smutne!
Dziś w nocy, od wpół do trzeciej do kwadrans na piątą, stałem na czujce, bo nasza drużyna objęła służbę placówki. Na drugim posterunku Washington Barnini z Certaldy. Prawdziwy Toskańczyk, ziomek Boccaccia; po każdem słowie dwa przekleństwa. Wytężam wzrok i słuch, ale nic podejrzanego nie widać. Cztery bomby eksplodowały w niewielkiej odległości od naszej placówki. Księżyc przysłonięty białemi obłokami. Z rozpadliny skalnej ciągnął odór niepogrzebanych trupów. Dni pięknej pogody już się skończyły. Wczoraj jeszcze świeciło mdło wrześniowe słońce. Dziś zimowe mgły, ziąb i plucha. Zawieja wirujących liści sypie się z trzeszczącym szelestem na nasze płótna namiotowe. Moi towarzysze z pierwszej drużyny: Pinna,