Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Perella, Barnini, Simoni, Parisi, Di Pasquale, Pecera, Bottero, przycupnęli, jak i ja, na gołej ziemi w zagłębieniu skalnem, po którem sączy się woda. Milczymy. Niektórzy spią. Deszcz pada.

26 września.

Deszcz pada bez ustanku. Od dwudziestu czterech godzin. Czuję, jak zimna woda obmywa mi skórę i ścieka do butów. Tej nocy schwytano austrjacki posterunek łącznikowy: kaprala i czterech żołnierzy, przebranych za bersaljerów. O Rossim niema wiadomości. Sierżant Simonelli podaje go jako zaginionego. Dzisiaj w nocy nikogo nie zraniono. Dzięki wilgoci niewiele tylko granatów eksplodowało. Kapitan Mozzoni, któremu przysłano dwie butelki koniaku, każę rozdzielić ten trunek pomiędzy żołnierzy. Widać, że chłop z wiary!
Gdy to piszę, plucha przeszła w grad, który dudni zawzięcie po naszym namiocie. Nie przeszkadza to jednak Pinnie i Barniniemu zaintonować pieśń o „królowej, co miała ochotę się koronować“. Od czasu do czasu grzmoty dział. Śpiewamy chórem:
A ta bande—era
trójkoloro—owa
była zawsze najpiękniejsza, najpiękniejsza.
Jej zawsze tylko służyć pragniem,
wolność pragnieniem naszem!
Rozdają nam darmo tytoń, cygara i papierosy. Parisi poucza mnie, że nie powinno się zapalać trzech papierosów od jednej zapałki — „bo w przeciwnym razie najmniejszy z trzech ludzi, zapalających papierosa, umrze niechybnie“. Przesądy wojenne!… Zapalamy więc po dwóch razem. Otaczam się dymem tytoniowym.