Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/41

Ta strona została przepisana.
JAK SIĘ ŻYJE I UMIERA W OKOPACH.


27 września.

Od wczoraj rana nie mieliśmy w ustach nic oprócz łyku czarnej kawy. Od dwóch dni deszcz leje bez przerwy. Tej nocy nie zmrużyłem oka. W namiocie był ze mną niejaki Janazzone, chłop z Benewentu, który przemókłszy jak i ja do suchej nitki, i nabawiwszy się lekkiej gorączki, wzdychał żałośnie:
Madonna, mia bella! Madonna mia bella!
— Dość tego, dość już, dość, Janazzone! — odezwałem się do niego.
— Czyż pan w Boga nie wierzy?
Ja ze swej strony starałem się skrócić sobie długie dwanaście godzin nocy, odtwarzając w pamięci różne utwory poetyckie, których uczyłem się niegdyś w szczęśliwych i odległych dniach mej młodości. W związku widocznie z panującą pogodą przyszedł mi na myśl poemat Pariniego La Caduta. Przechodząc zwrotkę po zwrotce, doszedłem do wiersza:

Podniósł laskę i kapelusz,
zgubione na drodze…

Ciągu dalszego ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć.
Zmieniamy stanowisko. Najpierw schodzimy w dolinę do źródeł Slatenika, górskiego strumienia wpadającego do Isonzo w kotlinie Plezzo (Flitsch).
W schronach opuszczonych przez Austrjaków, znajdujemy nieco więcej komfortu. W tej strefie widać jeszcze ślady druzgocącej ofensywy włoskiej.