Na porytej i poszarpanej ziemi leżą rozsypane w nieładzie łuski pocisków najrozmaitszego kalibru, ładownice, buty, tornistry, paczki z nabojami, karabiny, skrzynie bez dna, spiłowane pnie drzew, poprzerywane zasieki kolczaste, puste puszki od konserw, opatrzone niemieckiemi i węgierskiemi napisami, chustki do nosa, płótna namiotowe. Tu i owdzie leżą niezagrzebane trupy Austrjaków. Wśród nich jeden oficer.
W tem miejscu zostały doszczętnie rozbite dwa pułki bośniacko-hercegowińskie.
Nadeszła poczta: listy i paczki… ale dla mnie i dla innych rezerwistów z rocznika 1884 nic jeszcze niema. Wieje wiatr zimny i gwałtowny. Rozwieszamy na krzakach nasze płaszcze i koce nasiąkłe wodą — i suszymy je na słońcu.
Przez dwa dni i dwie noce ciągnie ulewa i zawierucha od Monte Nero. Jesteśmy przemoczeni do szpiku kości. Bersaljerowie wolą ogień niż wodę… ma się rozumieć, ogień artyleryjski.
Ale dzisiejszy ciepły poranek każę nam zapomnieć o dniach słoty. Slatenik wezbrał gwałtownie i z szalonym szumem wali w głąb doliny. Rozdają pocztę. Nakoniec po czternastu tygodniach jest list i do mnie! W wielkim rowie, który obsadziliśmy obecnie, wolno palić ogniska. Każdy namiot ma swoje ognisko. Poza ogniem artyleryjskim i zbłąkanemi kulami karabinowemi jedyne niebezpieczeństwo dla nas stanowią głazy staczające się z wierzchołka Vrsigu. Od czasu do czasu słychać wołanie:
— Kamień! Kamień!
Biada temu, kto wporę nie ujdzie!