Plutony niejednokrotnie straciły łączność pomiędzy sobą. Kilku bersaljerów upadło, nie mogąc iść dalej. Także i ja wywaliłem się, jak inni, ale uszkodzeniu uległ tylko mój zegarek, który noszę na przegubie ręki. Przestał chodzić!
Marsz dziesięciogodzinny. O drugiej po północy przybyliśmy na miejsce. Na szczęście deszcz nie padał i widać było gwiazdy. Wpełzliśmy pomiędzy bryły skalne, by w ich zaciszu oczekiwać poranku.
O piątej pobudka. Obsadzamy pozycję położoną o 100 m wyżej. W tej chwili stoimy przed jedną ze stromych „ścian“ Jaworcka. Ze szczytu austrjackie czujki bez przestanku prażą ogniem. Zaczynam z wielkim zapałem pracować łopatą i kilofem, by zbudować sobie silny schron. Pomaga mi Petrella. Spotykam znów porucznika Favę; ten przedstawia mnie kapitanowi Jannone, dowodzącemu jego kompanją. Nasi przyjaciele z innych baonów, ledwie dowiedzieli się o naszem przybyciu, przyszli do nas w odwiedziny. Plutonowy Boccone, którego widzę znowu, bardzo wychudł i zapuścił brodę. Podobnież plutonowy Strada, były policjant z Medjolanu, wciąż po dawnemu przejęty entuzjazmem, oraz kapral Corradini, który opowiada mi swoje przeżycia.
Miał iść ze swą drużyną na placówkę do czwartego od nas lasku. Dotarł do nieosłoniętego, niedającego się ominąć przejścia, na które Austrjacy staczali ustawicznie kamienie i odłamy skalne. Gdy chciał ominąć jeden z tych odłamów, potknął się i utraciwszy równowagę stoczył się aż na samo dno rozpadliny; spędziwszy tam całą noc w błocie i na deszczu, uważał się już za straconego:
— Jedynie myśl o mojej małej dodawała mi odwagi — są jego słowa. — O świcie zacząłem wdrapywać się zpowrotem