na zbocze. W czasie upadku zgubiłem wszystko: tornister, karabin i płaszcz. Doszedłem do małego posterunku piechoty. Czujka krzyknęła na mnie, bym stanął. Gdy kapral dowodzący tą małą placówką rozpoznał we mnie żołnierza armji włoskiej, pozwolił mi przejść. Zdołałem wrócić żyw do swojej kompanji.
Przyszedł do nas Rampoldi, dawny kucharz restauracji Casanova. Nazywaliśmy go Rampoldo Rampoldino…
Odnajduję tu i Medjolańczyków: Spadę, Frigerio i Sandriego, żywych i zdrowych. Przyszedł i kapral Giustino Sciarra z Isernii, chcąc mnie poznać. Ma osobliwą szpiczastą, rudawą bródkę. Wiele serdeczności i sympatji, przyjazne życzenia. Przebąkują o odmarszu czekającym nas lada chwila.
Trzynaście godzin głębokiego snu. Zmęczenie przeszło bez śladu. Sanitarjusze niosą ranionego żołnierza z ósmej kompanji. Ugodziła go kula karabinowa, gdy grzał się przy ogniu. Pośpiewuje sobie i ćmi papierosa. Wyborowi strzelcy austrjaccy strzelają bez przerwy. Liczna gromadka Ferraryjczyków przychodzi do mego namiotu, prosząc mnie, żebym im zredagował wspólny list z pozdrowieniami dla ziomków, który zamierzają przesłać do jednej z gazet bolońskich. Czynię zadość ich prośbie.
Uciążliwe naprawianie dróżki górskiej. Kapral Bascialla, Medjolańczyk, który tej nocy był na czatach, opowiada mi charakterystyczny epizod:
Oto w jednym schronie z nim znajdował się bersaljer, który zdawał się być pogrążony we śnie. Bascialla kilkakrotnie wołał na niego, obejmował i potrząsał za rękę. Żadnej odpowiedzi, żadnego poruszenia. Okazało się, że człowiek ten już nie żył. Bascialla, sam o tem nie wiedząc, spędził noc całą w towarzystwie trupa…