Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/51

Ta strona została przepisana.

Godzina trzecia popołudniu. Działa austrjackie huczą. Gdakanie pocisków. Trzeszczenie gałęzi. Wir odłamków. Gruba gałąź, oderwana wybuchem granatu, runęła na nasz okop. W naszej kompanji jest dwóch rannych. Przenoszą koło nas jakiegoś nieboszczyka z 39 baonu. Jeszcze jeden alpino zabity. Ogień huraganowy cichnie. Trwał całą godzinę. Bersaljerowie opuszczają schrony. Słychać śpiewy. Długa pogawędka z kapitanem Bono z 4-tej kompanji. Tematem rozmowy sytuacja na Bałkanach. Kapitan jest człowiekiem wszechstronnie wykształconym.
Nie zapomnę nigdy, jak drżał mu głos, gdy w mojej obecności odczytywał ów zwięzły kwestjonarjusz, zapomocą którego zdobywa się wiadomości o ludziach znajdujących się w polu i na którym musiał wypisywać słowo: „Poległ“…
Spokojny wieczór. Od czasu do czasu wśród zarośli zaśwista zbłąkana kulka wartownika.

10 października.

Poranek przedziwnie słoneczny. Jasny, czysty widnokrąg. Przychodzi rozkaz, by zameldować ilość nabojów. Każdy żołnierz winien mieć dwadzieścia osiem łódek z nabojami. Godzina dziesiąta. Szrapnel przebiegł ze świstem wysoko ponad naszemi głowami. W pięć minut później eksploduje z piekielnym hałasem drugi — o trzy metry od mojego schronu, a zaledwie metr od namiotu kapitana. Stałem właśnie na nogach, gdy poczułem silny prąd powietrza, po którym nadleciał grad odłamków. Wychodzę na zewnątrz. Ktoś jęczy. Słychać wołanie:
— Sanitarjusz! Sanitarjusz!
W moim rowie dwaj ludzie są najwidoczniej ciężko zranieni. Wielka bryła skalna jest dosłownie krwią zalana. Oficerowie stojąc wydają rozkazy.
— Nosze! nosze!