Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/54

Ta strona została przepisana.

Jednej atoli godziny w dniu oczekują bersaljerzy zawsze z niecierpliwością i naprężeniem: godziny nadejścia poczty.
Poczta bowiem zaczyna nadchodzić regularnie. Do pułku przynosi ją Jacobone. Naszym „listonoszem“ jest Kalabryjczyk Suraci. Gdy zabrzmi okrzyk: „poczta!“ wszyscy wyskakują ze schronów i rzucają się na rozdającego. Nikt wówczas nie myśli o strzałach karabinowych i o szrapnelach.
Pisałem do Marcanica i Jannazzonego. Nie można odmawiać drobnej przysługi ludziom, którzy lada chwila mogą zginąć. Narzeczona Marcanica nazywa się Genowefa Paris. To imię i nazwisko, sam nie wiem czemu, przywodzi mi na myśl czasy panowania królów we Francji.

12 października.

Czyszczenie karabinów. Słońce matowe. Potem już niema nic do roboty. Jak zwykle, przechodzi koło nas transport rannych. Bersaljer Donadonibus siedzi w słońcu i bije wszy.
— Kawalerja z prawa! Kawalerja z lewa! — krzyczy, śmiejąc się głośno. Jest to śmiech człowieka napozór zupełnie szczęśliwego.
Deszcz i wszy są najgorszymi nieprzyjaciółmi Włochów. Dopiero po nich idą armaty. A jednak dopiero co zmarł na drodze do stacji sanitarnej jeden z żołnierzy ciężko zraniony od szrapnela.
Nowa smutna wiadomość. Mantuańczyk Mambrini, pracując nad umocnieniem swego schronu, otrzymał śmiertelny postrzał. Kula padła ze strony placówki nieprzyjacielskiej.
Walka pozycyjna wymaga wielkiej odporności fizycznej i moralnej: umiera się nawet bez walki!

13 października.

Nocy ubiegłej, koło godziny jedenastej, silny ogień karabinowy i samoczynny na placówkach. Wypadliśmy ze schro-