Dziś rano, jak zwykle, przemarsz lekko rannych. Nieubłagane straże austrjackie ani na chwilę nie przerywają strzelania.
Godzina trzecia popołudniu. Austrjacka artylerja zaczyna ostrzeliwać — prawdopodobnie z Lipnika — nasze pozycje. Dwadzieścia armatnich pocisków dwudziestoośmio-kalibrowych eksploduje w dolinie. Cztery nie wybuchły. Okrzyki radości i szyderstwa rozlegają się w naszych okopach.
Dwudziestki-ósemki milkną a odzywa się „działko“. Nadaliśmy mu to pieszczotliwe miano, ponieważ jesteśmy z niem już całkowicie spoufaleni przez codzienną kanonadę; mowa tu o armacie górskiej kalibru 7,5. Przypuszczam, że jest ich więcej niż jedna. Prawie wszystkie szrapnele trafiają w strefę obsadzoną przez nasz bataljon. Ustawiamy się po czterech, głowa przy głowie, za grubym pniem drzewa, który osłania nas wybornie. Pomiędzy nami jest jeden z alpinów, którego zaskoczyła strzelanina, gdy szedł po wodę. Kulki szrapnelowe chrzęszczą, trzeszczą gałęzie, sypią się liście. Już wszystko przeszło. Znajdujemy kilka ciepłych jeszcze kulek i odłamków. Teraz zaczynają grać nasze armaty.
Austrjacy milczą. Nowa radość dla nas. — Niosą trzech rannych, z nich tylko jeden ciężej ugodzony: ma złamaną nogę. Poniżej w dolinie jest kilka ofiar od pocisków dział dwudziestoośmio-centymetrowych. Wśród posterunków łącznikowych nie brak zabitych: piechurów i bersaljerów. Cichy wieczór. Gdzieniegdzie jakieś głosy nawiązują piosenkę. Nie