Jedenasty pułk bersaljerów jest prawdziwie włoskim pułkiem. Wszystkie lub przynajmniej niemal wszystkie okolice Włoch są w nim reprezentowane. Jest kilku Sardyńczyków, Sycylijczyków z Cefalu, Kalabryjczyków, także i garść Apulczyków z Bari i Lecce, Abrucyjczyków ze wszystkich czterech prowincji, Neapolitańczyków z Neapolu i Caserty, Rzymian, Toskańczyków z Florencji, Sieny i Massa-Carrara; są ludzie z Marchii, Ancony, Ascoli-Piceno, Pesaro, Emilijczycy z Ferrary, Lombardowie z Medjolanu, Brescii, Cremony, Bergamo, Lecco, Sondrio, Mantui, wreszcie i Wenecjanie ze wszystkich prowincyj oprócz Udine i Belluno.
Na wojnie człowiek gardzi pieniędzmi. Kto ma pieniądze, odsyła je do domu. Nawet żołdu niema gdzie roztrwonić. Jest tu „kantyniarz“, ale bardzo daleko — i prócz pudełek z sardynkami nie posiada nic na składzie. Pojawia się nocą i znika nade dniem: zuch ten bowiem lęka się granatów i szrapneli. Gdybym był pułkownikiem, zmusiłbym go do pozostania z nami w pierwszej linji.
Noc niezwykle spokojna. Nawet straże austrjackie siedziały cicho. Nie słychać żadnego ta-pum. Dziś ranek słoneczny. Nad naszemi głowami hen daleko przelatują pociski artyleryjskie, ale nikt nie potrafi odgadnąć, skąd one pochodzą i dokąd mkną. Porucznik rezerwy Morrigoni donosi mi o swym awansie na kapitana rezerwy. Wkrótce opuści naszą kompanję. Porucznik Fanelli odchodzi do szpitala: wskutek mrozu i wilgoci utracił władzę w nogach. Dwaj ludzie ranni od kul karabinowych. Rozdawanie czekolady przesłanej przez nieznajomego życzliwca.
— Ktoś przecie o nas pamięta.