nego w prowjanturze. Częstuje mnie trunkiem. Zdaleka słyszę chrzęst podków na żwirze perci. Zbliża się kolumna mułów. Spokojny wieczór.
Noc przeszła spokojnie. Po niej nastąpił słoneczny poranek. Popołudniu rozpoczyna się symfonja naszych armat. Walą ze wszystkich szczytów. Nie wiedzieliśmy o istnieniu tak licznych rodzajów bateryj. Teraz strzelają 7,5-ki. Odznaczają się suchym i gniewnym szumem i syczeniem przy wybuchu. Imponujące są 14,9-ki. Hukowi ich wystrzału towarzyszy tak niski ton, że słyszymy jakby cały chorał. — Dwudziestki-jedynki warczą krótko i głucho. Trafiają się też i pociski naszych sympatycznych dział 30,5-kalibrowych. Przychodzą do nas zdala, z za gór, niby pielgrzymi. Przelatują powoli i majestatycznie ponad naszemi głowami. Można je ścigać słuchem podczas ich przelotu. Samego wystrzału nie słychać — tak jest daleko — zato wybuch słyszymy wybornie! Włoski pocisk 30,5-kalibrowy wprawia góry w drżenie. O ile artylerja nieprzyjacielska działa na nas przygnębiająco, o tyle wstrzeliwanie się naszych dział dodaje nam wielkiej otuchy. Ilekroć gwarzą nasze armaty, bersaljerzy szaleją z radości. Chodzą od okopu do okopu, śpiewają, pogwizdują, a każdy pocisk odprowadzają nawoływaniem i życzeniami.
Piechur jedno tylko żywi pragnienie: słyszeć zawsze głos własnych armat — zawsze, i dniem i nocą. Gdy grzmią działa austrjackie, a nasze milczą, niecierpliwi bersaljerzy psioczą na własną artylerję, że tak… oszczędza amunicji. Nasza artylerja waliła bez przerwy przez dobre dwie godziny.
Przechodzą koło nas transporty amunicji. Wśród nich są i skrzynie z napisami: haut, bas, éviter les chocs. Zanosi się na bliskość ofensywy. Jest to istotnie symptomatyczne: