poldi, przechodząc koło mojego schronu, opowiada, że kilka naszych oddziałów wdarło się aż na cmentarz austrjackich oficerów, niewiadomo jednak, czy zdołają się tam usadowić na stałe.
Wkrótce przekonam się o tem, gdyż nasz bataljon ma przejść na miejsce 39-go. Także i czas poobiedni przeszedł spokojnie. Wezwano mnie do namiotu podpułkownika Giuseppe Pianu, tymczasowego dowódcy 82-giej kompanji alpinów, która ma się wycofać na kotę 1270.
Pianu jest Sardyńczykiem, i nie brak mu moralnych i fizycznych właściwości sardyńskich. W namiocie jest jeszcze kilku innych oficerów, między innemi podporucznik-lekarz Scalpelli. Pogawędka. Fotografujemy się w grupie: a w prawej ręce trzymam granat ręczny. Pianu, dzielny oficer, opowiada mi nieznane albo mało znane epizody z czasów pierwszego posuwania się Włochów na obszar Monte Nero. Przyjmuję zaproszenie i pozostaję z nimi na kolacji. Menu — jak w wielkiej restauracji: risotto, pieczeń, sztukamięs, ciasta, owoce, legumina. Ponadto Chianti jako wino stołowe i Grignolino w butelkach. Jest to uczta pożegnalna.
Alpinowie, którzy w największej ciszy przygotowali się do odmarszu, zbierają się już wzdłuż ścieżki. Pianu każę zwinąć swój namiot. Żegnamy się serdecznie, po bratersku.
Niebo zachmurzone, grozi burzą. Słońce daremnie stara się przebić oponę chmur, która okrywa Monte Nero.
Austrjacy znów zaczynają nas ostrzeliwać. Pracują działa najrozmaitszych kalibrów: 6,5 — 7,5, — 15, — 28. Popołudniu — jedyny celny strzał armatni zabił czterech naszych. Przychodzi rozkaz, by zwinąć namioty i zająć pozycje 9-tej kompanji, idącej na czaty.