szrapnela. Jedyny jaki padł dzisiaj. Z jednego okopu podnosi się okrzyk boleści: trzej ludzie zranieni, na szczęście niezbyt ciężko.
Zaczął się dla mnie trzeci miesiąc wojny. Co on mi przyniesie?
Noc cicha i pełna snów. Od kilku dni milczy artylerja nieprzyjacielska, wyjąwszy kilka strzałów wczorajszych. Milczy nawet „działko“. Co to oznacza? Czy przesunięto baterje, które dotąd ostrzeliwały naszą pozycję? A może wrogowie gromadzą większe zapasy amunicji, by urządzić nam porządny kilkudniowy ogień huraganowy? Kto może wiedzieć!
W schronach wre praca zawzięta. W każdym namiocie ognisko. Oznajmiają nam, że padre Michele odprawi mszę koło dowództwa pułku. Jednakże w mojej kompanji nikt się nie rusza. Popołudniu niebo się zachmurza. Deszcz, błyskawice.
— To burza zaduszkowa — odzywa się ktoś do mnie. W pobliżu mnie Ferraryjczycy Rizzati, Massari i Sandri niefrasobliwie rozmawiają o konopiach, komisjach, jarmarkach, burakach cukrowych, jak gdyby nie mieli innych kłopotów.
W sąsiednim namiocie Kremończycy Balista i Schizzi śpiewają parodję Tantum ergo. Deszcz zwolna przeszedł w śnieżycę. Terzi, pocztowy podpułkownika Cassoli, przechodząc koło mnie, rzuca mi smutną wiadomość:
— Corridoni zginął!
Z utęsknieniem oczekuję gazety. W okopach ujawnia się pomysłowość żołnierzy włoskich. Posiadanie świecy jest na froncie przywilejem, który przysługuje tylko oficerom i to jeszcze niezawsze. Co jednak poradzić na to, że noce tak nam się dłużą! Problemat nocnego oświetlenia rozwiązali bersaljerowie wybornie — z wielką oszczędnością