ku luźnym, przeto osiągnięcie nowych stanowisk zajęło nam niemal dwie godziny. Na szczęście deszcz nie padał. Mam schron jaki-taki. Dziś zaczął padać śnieg i deszcz. Austrjackie karabiny maszynowe trajkocą, ale my jak cukier „rozpuściliśmy się“ i dotąd nikt nie poniósł rany. Grzęźniemy w błocie. Maszerować drogą górską to tyle co brnąć po kolana w gęstej mazi. Przez okopy przepływa istny strumień błota.
Nie jesteśmy tu tak rozsypani jak poprzednio. — Działa austrjackie milczą. Także i nasze wypoczywają. Nawet gdy pada deszcz i śnieg, gdy dmie wichura, — o ile tylko nieprzyjacielskie działa milczą, — panuje wśród nas wesołość.
Wczoraj wieczorem wysłano nasz pierwszy pluton na linję czat. Wyruszyliśmy o szóstej popołudniu.
Ulewny deszcz; głębokie ciemności. Zaczęliśmy wspinać się gęsiego po zapadniętej, błotnistej dróżce.
Ilekroć austrjackie rakiety świetlne przecinały niebo, rzucaliśmy się na ziemię. Gdy dotarliśmy na stanowiska, niełatwo było nam znaleźć miejsce osłonięte. Nie było ani iskierki światła, z wyjątkiem rakiet, po których zagaśnięciu zalegała ziemię ciemność o wiele bardziej nieprzenikniona. Wkońcu wczołgałem się za jakąś skałę wraz z moim drużynowym Mariem Simoni. Po chwili pytam drużynowego:
— Jaki front musimy przybrać w razie napaści ze strony Austrjaków?
— Na prawo…
Nie przekonała mnie ta odpowiedź. Odpowiedzialność posterunków, wysuniętych na linję czuwania, jest niezmiernie wielka: muszą one być rękojmią bezpieczeństwa i pierwszą obroną dla tych, którzy znajdują się poza niemi. Na szczę-