zują się pierwsze znaki „innego życia“. Spotykamy oficerów w nieskazitelnych uniformach — i wypasionych, hożych ordynansów na koniach. Żołnierze nie mają tego dzikiego wyglądu co my. Wojna oglądana od strony tyłów nie jest sympatyczna. Dochodzimy do bystrej, jak niebo błękitnej, rzeki Isonzo. Caporetto. W ciągu tych dwóch miesięcy miasteczko urosło i stało się piękniejsze. Wciąż ten sam gwałtowny ruch samochodów ciężarowych i wozów wszelkiego rodzaju. Chłopi gapią się na naszą podartą i zbłoconą odzież, na brudne zczerniałe ręce i twarze. Robimy skromne miny, ale jesteśmy potrosze dumni, że staliśmy się punktem centralnym powszechnej ciekawości.
Po sześciu dniach spędzonych w nieciekawej miejscowości Vernazzo nadchodzi dzisiaj, w niedzielę rano, rozkaz przywieziony przez motocyklistę dywizyjnego. Rozkaz brzmi: „Bersaljer Mussolini ma powrócić do pułku“.
Nie pytam o przyczynę. Wiadomość ani mnie nie dziwi ani smuci. Rzucam wzrokiem na Monte Nero i mówię do siebie: „Jutro będę na w. 1270!“ Z San Piętro Natisone wyraźnie widać na widnokręgu słynny „Nos Napoleona“. Moi koledzy są niemniej zaskoczeni niż ja, ale o wiele smutniejsi. Okopy nie mają w sobie siły przyciągającej, mimo że wszystkie niemal znajdowały się na mniej zagrożonych punktach i przeto były nieco odsunięte od bezpośredniego niebezpieczeństwa. Żegnam się pospiesznie, biorę na plecy tornister i udaję się do prowjantury. Podoficer rachunkowy wypłaca mi żołd, podaje marszrutę i wręcza konserwę.
Wyruszam w drogę. W San Piętro zatrzymuję się przy komendzie etapu, czekając na samochód ciężarowy, który ma mnie przewieźć do Caporetto.