Pieśń kończy się, przeciągłym, brzmiącym głośno, jękiem organów. Żołnierze się rozchodzą.
Jestem jedynym bersaljerem 11 kompanji, który powraca do pułku. — Marsz. W pobliżu Tresengi przechodzę koło prochowni. Wartownik przygląda mi się i poznaje mnie. Jest to żołnierz 120 p. p. z Romagni. Od strony Monte Nero wieje zimny wiatr. Spieszę się, więc nie zatrzymuję się w Ravnie. Jest tu kilku bersaljerów z mojego baonu, przybyłych w celach aprowizacyjnych. Mówią mi, że 33 baon znajduje się nie na Jaworcku, ale na w. 1270. Pocieszająca wiadomość. O sześć godzin marszu mniej! Długa kolumna mułów, które na grzbietach dźwigają żołnierzy z odmrożonemi nogami. W Za Kraju spotykam kryte nosze. To niosą umrzyka. Za marami postępuje jakiś kapral — zapłakany. Poznaję go; jest z 8 kompanji. Szlochając, odzywa się do mnie:
— Podporucznik Mario Bottigelli zginął. Wczoraj wieczorem padł trafiony kulą karabinową, gdy wskazywał stanowiska swemu plutonowi. Niesiemy go na cmentarz w Caporetto.
Koło cmentarza 6. pułku bersaljerów zawieja śnieżna smaga mnie po twarzy. Monte Nero nie widać. Śnieg sypie. W okopach, gdzie dostałem się po trzygodzinnem brnięciu w śniegu, odnalazłem swych przyjaciół. Oficerowie i żołnierze witają mnie z radością prawdziwą.
Burzliwa noc. W schronie było nas jedenastu. Zaopatrzeni byliśmy nadzwyczaj kiepsko. Mróz iście syberyjski. Ale dziś rankiem znów jaśnieje słońce.