kają z wielką serdecznością. Petrella, mój sąsiad z okopów, całuje mnie z rozrzewnieniem. Poznaję kilku nowych oficerów, wśród nich porucznika Danetiego; jest to jeszcze młodzik, świeżo wyszły ze szkoły wojskowej w Modenie. Prawie wszyscy starzy przyjaciele są obecni.
Kompanja stoi w dwuszeregu, w pełnym rynsztunku i uzbrojeniu. Przybyłem w samą porę. Nadszedł nagły rozkaz, że mamy wedrzeć się w rejon Rombonu — mówiąc dokładniej, dostać się na Kuklę, którą utracili alpinowie, zaskoczeni nagłym atakiem. Zanim kompanja wyruszyła w drogę, zapadła noc. Gwiaździste niebo! Maszerujemy w milczeniu parę kilometrów po starym „cesarskim gościńcu“, wiodącym do Plezzo; doszedłszy do gospody koło wysadzonego mostu, skręcamy w lewo i zaczynamy piąć się w górę.
Cudowna panorama! Wzrok nasz ogarnia całą kotlinę Plezzo, oblaną blaskiem pełni księżycowej. Ośmiogodzinny marsz! Przechodzimy przez Plusnę, zrównaną z ziemią przez Austrjaków, i dochodzimy do etapu. W ciasnym baraku, mogącym pomieścić ledwie dwudziestu ludzi, znajdują schronienie trzy plutony. Skupiamy się. Koło mnie stoi nieobyty jeszcze z wojną bersaljer, przybyły z ostatniemi oddziałami uzupełniającemi. Jest to niejaki Alcione, chłop umbryjski, spoglądający wzrokiem nieco błędnym i zalęknionym. Zapytuje mnie:
— Bracie, czy to prawda, że przybyliśmy tu w związku z ofensywą?
— Nie wiem, a gdyby tak było?…
— Ot nic… Pytam z ciekawości…
— Ja nic nie wiem. Odwagi!
Jestem śmiertelnie zmęczony; ledwie wyciągnąłem się na ziemi, ogarnął mnie sen…
Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/93
Ta strona została przepisana.