— Ażebyście!... ażebyście!... — i taki straszny ból skręcił mu wnętrzności, że aż się ujął za brzuch i jęczał.
— Wawrzon! a chodź-że prędzej, Rafał nie będą czekali, i noc się robi.
— Pudziesz ty, suko, bo cię zakatrupię — mruknął wściekły.
— Hale! schlała się swynia gorzałczyskiem i będzie tu po drogach brewerye robić!
— Mówię ci, kobito, odyńdź, bo pożałujesz.
— A juści, ostawie cie tu, a doma będę graty znosić do chałupy.
— No chodź, Wawrzon — dodała czulej, pochylając nad nim czerwoną, zapłakaną twarz, i zaczęła go ciągnąć za rękaw.
— Mówię ci, psiaścirwo, idź, to idź, bo spiorę, kiej bydlaka.
Jagna szarpnęła go silniej, Wawrzon się zerwał z ziemi, jakąś gałęzią uderzył ją przez głowę, rzucił o ziemię, kopnął parę razy, złapał postronek od świni, która się podczas tego samotania wyrwała Jagnie z ręki, i poszedł naprzód wielkimi krokami. Wawrzonowa z lamentem głośnym zwlekła się z ziemi i poszła za nim. Wkrótce zginęli w mgle i zmroku zapadającym. Tylko wrony wielkiem stadem krążyły nad dębem i krzyczały żałośnie, a na drodze z poręby ukazywały się krowy, brzęcząc dzwonkami, i jakiś głos krzykliwy śpiewał.
Bydło przeszło i zniknęło w mgle i zmroku, z oddali śpiew coraz słabiej dochodził.
Ostatnie dźwięki utonęły w przestrzeni i spływały z pluskiem deszczu. Pociemniało nagle, świat
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 19.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.