nie zbocza nasypu ku palom, które w brzaskach ogniska lśniły się, niby kolumny z różowawego bursztynu.
— Psiakrew, taka noc! — mruknął, schodząc pomiędzy pale i macając co chwila kijem, aby nie wpaść w doły pokopane i pokryte tylko gdzieniegdzie tarcicami, które się ze skrzypem gięły pod nim. Jakiś niepokój głuchy i obawa rozdrażniały go boleśnie, oglądał pnie, nie wiedząc sam po co, właził na drabiny patrzeć, czy sznury się nie drą, przypatrywał się rusztowaniom kafarów, tłukł się w ciemnościach o pale, potykał, klął po cichu i głośno, przystawał i patrzył bezmyślnie w smugi ogniska, przedzierające się pomiędzy palami, na pochodnie, zatknięte nad samą rzeką przy pompach, pracujących bezustannie i skrzypiących okropnie tłokami.
— Pale idą dobrze, a? — pytał się przy kołowrotach.
— A idą, psiachmać, idą kiej w żelazo.
— Twardo, a?
— Świnia nie ziemia — mruczeli chłopi niechętnie.
Odsunął się i przypatrywał się ostrym, prawie zwierzęcym profilom ludzi, jakby zrośniętych z korbami, oblanych potem, zmokniętych i dyszących ciężko z wysiłku.
— Pochodnie dać! — krzyknął, schodząc do pomp. — Wody ubywa, a?
— Trzy cale od wieczoru, jest jeszcze z pięć.
— To jutro nie będzie jeszcze można budować fundamentów, a?
Strona:Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych 19.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.