świecących się od deszczu w świetle pochodni, rzucających brudne smugi światła na twarz umierającego i na Gliniewicza, który, widząc, że wszelki ratunek nic nie pomoże, stał z boku i z ponurym błyskiem oczu patrzył się w światła. Z drugiej strony rzeki dochodził jednostajny huk bab i śpiew:
Nima to ci, jak młynarzom,
Bo na słońce nie wyłażom.
— Jezu! — zacharczał znowu konający, chciał się unieść, ale brakło mu sił, zaczął rwać palcami ziemię, zgrzytać i drgać konwulsyjnie całem ciałem.
— Grzela! — szepnął któryś z chłopów, przyklękając; konający rzężał coraz bardziej, otwierał usta szeroko, połyskując dwoma rzędami białych zębów. Chłop jakąś brudną szmatą związał mu rozłupaną głowę, obtarłszy mu kapotą twarz zakrwawioną, zdjął czapkę, zabił w ziemię, tuż przy głowie umierającego, jedną z latarń i zaczął drżącym głosem pacierz.
— »W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Ament«.
— Ament — odpowiedzieli, klękając wokół i odkrywając głowy. Jakiś tragiczny nastrój rozlał się nad nimi w tej nagłej ciszy, jaka zapanowała, bo i na drugiej stronie kafary umilkły i widać było szeregi cieniów, przesuwających po kładce na rzece.
— »Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje« — mówili głośno i z namaszczeniem; ten prosty pacierz za konającego i ten prawie już trup, co tam rzężał